Nagroda im. Johna Roberta Doyle'a Jr
Talley V. Kayser
Z katedry w Lozannie
Tępy warkot miasta, poruszenie wiatru
A tu siadam, jakbym wyhodował kamienne skrzydła.
Za pół godziny zabrzmią te wielkie dzwony
Pode mną, jedno piętro niżej. Mam nadzieję, że się trzęsą
Moje kości, stare kamienne kości tego mojego okonia.
Chcę, żeby przeszedł mnie dreszcz, dźwięk
Uderzenie niewidocznych wznoszących się fal.
Po drugiej stronie tępego szumu tak spokojne jezioro
Jest rozmazany skażonym niebem, jak łatwo zanika
Do zamglonej pochylonej szyby mam na myśli plamę
Miasta po drugiej stronie jest: plama.
Przytłumione, falujące cienie, w większości okryte skazą.
Powyżej: szczyt góry, nieruchomy, niewyraźnie niewyraźny.
Powyżej: pejzaż chmur, wznoszenie się, poruszenie wiatru.
Ja do tego miasta nie jestem jak przyjaciel
Ja, wstrząśnięty do szpiku kości. Ale wciąż to słońce
Wydaje się całe moje słońce; cień mojego pióra
Jego własny czysty promień, tak padł na ten kamień.
Kształt moich ud zmienił się w rowku
Noszone w spiralnych schodach przez czas, przez ruch
Znaczy jak mój własny. Tak lekko, że mój śmiech ucichł
Do wyblakłych dołów całej tej ściany
W masywne metalowe wydrążone paszcze
Którego boki lśnią tam, gdzie uderza żelazny język.
Wziąłem tę zimną, twardą długość w dłoń
Gładziłem go jak kutasa kochanka
I znów się roześmiał, jak łatwo się to rozkręciło
Jak łatwo
Przysięgam. Mogłem zadzwonić
To skażone niebo przebudzi się, jeśli tak zechcę
Uwolniłem cały ten dreszcz, który przeszedł przez moje kości.